wtorek, 31 stycznia 2012

Zimowe Ptakoliczenie - czyli idziemy w teren

A więc - zgodnie z tradycją znaną większości ptakolubów - w ostatni weekend stycznia odbyło się Zimowe Ptakoliczenie. Osobom, które nie wiedzą, o co w nim chodzi wyjaśniam: w ciągu tych dwóch dni obserwatorzy ptaków wychodzą w teren lub obserwują ptaki przylatujące do karmnika, zapisując wszystkie widziane gatunki ptaków łącznie z liczbą osobników. Następnie wysyłają te dane w formie formularza bądź rejestrują je na stronie AwiBaza. Zainteresowanym polecam poczytać sobie o tym np. tu: http://www.otop.org.pl/

Ja również wybrałam się z tej okazji w teren. Jest to już moje trzecie Zimowe Ptakoliczenie. Porę wybrałam sobie dość późną, ok.12, ale zimą nie ma to takiego wielkiego znaczenia, gdyż ptaki są aktywne praktycznie cały dzień (w końcu muszą się porządnie najeść, żeby przetrwać mrozy). Musiałam obmyślić porządną strategię przeczesywania terenu, gdyż planowałam sprawdzić obszar o powierzchni co najmniej kilku hektarów.

Początkowo przeszłam wzdłuż niewielkiego lasku. Nad głową przeleciało mi stadko grubodziobów, pięć osobników, pierwsza obserwacja jest. Droga była zdradziecko śliska i każdy nieopatrzny krok groził wywinięciem orła. Na szczęście udało mi się pokonać ją bez wywrotki, jednak w lasku nic nie zobaczyłam. A szkoda, bo zazwyczaj są tam jakieś dzięcioły. Usłyszałam za to donośne skrzeczenie sroki i to był mój drugi ptakoliczeniowy gatunek. Za lasem znajduje się niewielka łączka. Zajrzałam tam, bo w zeszłym roku widywałam tam bażanty. Uważnie przyglądałam się ziemii, bo już raz zdarzyło mi się wytropić bażanty... po śladach! Zimą śnieg jest niesamowitym ,,nośnikiem" obserwacji. Można zobaczyć jakie zwierzęta przeszły w danym miejscu, czasem nawet da się stwierdzić jak dawno. Nauczenie się rozpoznawania podstawowych śladów nie jest trudne, a za to jakie pożyteczne. Teraz na przykład mogłam ,,przeczytać" ze śniegu, że dzisiaj szedł tędy bardzo duży pies, kot, przebiegło parę myszek i możliwe, że kuna (pasowało rozstawienie łapek, ale odcisków nie było wyraźne, bo były wczorajsze, a w nocy trochę padało). Tropów bażanta jednak nie było, a więc ruszyłam dalej.

Kolejny przystanek to żwirownia. Latem i wiosną to ptasi raj. Są tu białorzytki, kopciuszki, kąpią się oknówki. Kiedyś koczowały tu gąsiorki i pokląskwy, od czasu wybudowania osiedla gąsiorki przeniosły się dalej, a pokląskwy znikły. Najciekawsze są góry piachu. Leżą one tu już bardzo długo, porasta je bujna roślinność. I to taka, którą bardzo lubią łuszczaki. Oset i inne takie badylki (niestety nie znam się na tym). Jesienią na przelotach są tu makolągwy, zimą gile i szczygły, raz była nawet czeczotka, latem pokrzywnice i wiele innych gatunków. To właśnie te górki były moim celem, bo dawały szansę na zobaczenie czegoś naprawdę fajnego.

Na oko nic na nich nie było. Zmartwiło mnie to, bo bardzo liczyłam na coś ciekawego. Jak dotąd to miejsce nigdy mnie nie zawiodło. Postanowiłam obejrzeć je dokładniej. Gdy podeszłam do jednej z górek, z rośliności poderwał się ptak. Przez chwilę przycupnął na gałązce pobliskiego drzewa. Nie zdążyłam zrobić mu zdjęcia, ale wyraźnie zobaczyłam jego sylwetkę. Była podobna do trznadlowej. ,,Pierzak" bujał też ogonkiem w górę i w dół, charakterystycznie dla trznadli. Barw nie widziałam, bo był pod słońce. Po chwili odfrunął.

Chciałam przyjrzeć mu się lepiej. W końcu wypatrzyłam go wśród roślinności. Zrobiłam mu dwa, niestety nie najlepsze zdjęcia:

By było go lepiej widać wśród roślinności, zaznaczyłam  go strzałką. Mam nadzieję, że pomożecie mi w identyfikacji, bo ja jakoś nic nie mogę do niego dopasować.

W dalszej obserwacji przeszkodziły mi... dwa myszołowy, które nagle nadleciały znad odległego lasu. Przeżywałam prawdziwy konflikt wewnętrzny. Z jednej strony chciałam przyjrzeć się niezidentyfikowanemu obiektowi, ale drapieżniki na tle nieskazitelnie błękitnego, zimowego nieba wyglądały tak pięknie...

Pierwszy ptak ułatwił mi wybór. Odleciał wraz z kolegą. Bo okazało się, że jest ich dwóch. Albo dwie. Lub też dwoje.

Myszołowy wzięły z nich przykład i też poleciały. Oto zdięcie dokumentacyjne. Da się z niego rozpoznać gatunek:


Nie pozostało mi nic innego, jak ruszać dalej. Śledząc tropy zająca (bardzo charakterystyczne: dwa równoległe do siebie długie wgłąbienia i jedno  okrągłe pomiędzy nimi), wędrowałam w stronę niewielkiego sosnowego zagajnika. Tropy zajęcze towrzyszyły mi przez resztę wyprawy, wszędzie ich było pełno. Albo oznacza to, że jest tu masa zajęcy, albo że kilka, ale za to bardzo ruchliwych. Cięzko mi to określić, bo w zeszłym roku widziałam tylko jednego. Kiedyś widywałam je często i miałam nawet przygodę z zajęczym maluszkiem, ale opowiem o tym kiedy indziej. Oprócz śladów zajęcy, na terenie żwirowni swe kopytka odcisnęła sarenka. Zimą widać też, ile tu jest gryzoni. Śnieg był w niektórych miejscach całkowicie pokryty ich śladami. Znalazłam nawet dwie norki. Oto wylot jednej z nich i dwie dróżki, którymi pobiegła myszka:




Sosnowy ,,lasek", do którego teraz wstąpiłam, zazwyczaj jest pełen ptasich treli. Stukają dzięcioły, kowaliki, pełzacze, trajlują sikory wszelkiej maści, dzwońce, trznadle, rzadziej jery. A tymczasem teraz panowała tam zupełna cisza. W pewnej chwili rozdarły ją skrzeczące głosy dwóch sójek, które z charakterystyczną dla nich żywością zaczęły obskakiwać wszystkie sosny w poszukiwaniu - no właśnie, ciekawe czego? Szyszek? W końcu, gdy doszłam do kolejnej drogi wychodzącej w pole, usłyszałam radosny głos bogatki. A za nią kolejne. Wśród choineczek wesoło podskakiwały modraszki i bogatki. Do ich śpiewów przyłączyło się też ciche dzwonienie dzwońców. Obsiadły one czubki drzewek. Nie były bardzo płochliwe, ale, umyślnie bądź nie, stosowały wredną sztuczkę. Otóż gdy tylko udało mi się, po walce z gąsczem gałęzi i igieł wpychającym się na pierwszy plan, złapać na nie ostrość, przefruwały w inne miejsce. I tak w kółko. Po prostu zwariować można! Jedyne sensowne zdjęcie, to to:



By nie denerwować ich za bardzo, zostawiłam je w spokoju. I wtedy wreszcie udało mi się znaleźć pierwsze tropy bażanta. Całkiem świeże. Nie myślcie, że zamierzałam je po nich po nich tropić! Miałoby to raczej minimalną szansę powodzenia. Jednak, jak już pisałam, ślady to cenne źródło informacji i dzięki nim wiem, że niedawno przechodził tędy bażant, a więc te ptaki nadal tu są.

W następnej kolejności sprawdziłam brzeg lasu. W zeszłe Ptakolicznie miło zaskoczyło mnie tu stado raniuszków. Tym razem jednak nie było tu nawet zwykłej bogatki. Widziałam za to super fajnego kota. Prawdopodobnie dzikiego, bo na mój widok zwiał z niesamowitą prędkością wzdłuż zamrźniętego kanałku. W pewnym momencie zrobił zwrot o dziewięćdziesiąt stopni i wiginając się w piękny łuk przeskoczył rów. Naprwdę, jeśli jeszcze nie widzieliście, musicie zobaczyć skaczącego kota. Coś niesamowitego! Wyobrażam sobie, jak niezwykle musi wyglądać taka skacząca puma.

Postanowiłam przejść się po podmokłej łące. Normalnie to bez kaloszy tam ani rusz, bo można zupełnie przemoczyć sobie nogi, ale zimą wszystko zamarza i przykrywa się śniegiem. Cała łąka pokryta była maleńkimi, mysimi śladami. Co dawało dużą szansę na zobaczenie myszołowa, a przy dużym szczęściu drapieżnika w akcji. No i myszoł się pojawił. Nie wiem, czy go policzyć, bo mógł to przecież być jeden z tamtej parki. Niestety, sztuki myśliwskiej prezentować nie chciał, bo zatoczył dwa kółka i zniknął za drzewami.

Dalej łąka pokrywał gąszcz tych roślin, które kochają wszelkiej maści łuszczaki. Byłam naprwdę bardzo zawiedziona, bo żadnego z nich nie było.

Wracałam już do domu. Byłam bardzo zawiedziona wynikami liczenia. Oprócz dwóch tajemniczych trznadlopodobnych nie zauważyłam nic ciekawgo. Najbardziej zdziwił mnie zupełny brak dzięciołów. Przecież zawsze było ich bardzo dużo!

Nie pocieszył mnie nawet wyraźnie odbity trop dzika na drodze. A to dobra wiadomość, nie widziałam tu śladów obecności dzików od paru lat.


Nagle usłyszałam cichutkie pukanie. Spojrzałam w górę i zobaczyłam... maleńkiego dzięciołka. Pracowicie kuł w brzozę i nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi.



To była bardzo miła niespodzianka na koniec obserwacji. A więc podsumowując widziałam:
-10 dzwońców
-8 bogatek
-7 modraszek
-2/3 myszołowy (chodzi mi tu o to, że waham się co do liczby, a nie że widziałam ułamek ptaka ;D )
-1 dzięciołka
- 2 nieoznaczone
- 2 sójki
- 1 sroka
- 5 grubodziobów

Nie jestem specjalnie zadowolona z tych obserwacji. Zazwyczaj widuję więcej gatunków. No cóż, pozostaje mi mieć nadzieję, że następnym razem będzie lepiej.

piątek, 13 stycznia 2012

Moja własna wystawa

Witam po długiej przerwie. Nic nie pisałam, ponieważ w sumie nic ciekawego się nie działo. Z newsów tyle, że przestałam dokarmiać, gdyż wokół tyle jedzenia, że i tak prawie nic nie przylatywało.

  Ale dziś zdarzyła się bardzo ważna rzecz. Otóż w mojej szkole miałam własną wystawę fotografii!
Przedstawiłam na niej 15 zdjęć ptaków. Początkowo miała się ona składać także z fotografii owadów, roślin itd., ale ostatecznie, za namową taty, pokazałam wyłącznie ptasie ujęcia, co zaprowadzało ład i porządek.

 Prace są mniej więcej formatu A4. Wywieszone są w gablocie na korytarzu. Oprócz mnie swoje prace pokazało jeszcze parę uczniów, więc miałam trochę obaw, czy moje prace wogóle ktoś zauważy. Niepotrzebnie. Usłyszałam sporo miłych słów od innych uczniów, a także nauczycieli. Byłam bardzo dumna, gdy od jednej z nauczycielek dowiedziałam się, że moje prace pochwalił malarz i fotograf, Jan Niksiński, mający spotkanie w naszej szkole. Żeby zobaczyć reakcje ludzi, stanęłam koło gablotki i udawałam zwykłego zainteresowanego. Było głośno, więc słabo słyszałam rozmowy, ale widziałam, że wiele osób rozbawiło zdjęcie wróbla w kąpieli czy bociana. Zauważyłam też, że są zdjęcia, które podobają się wszystkim, ale każdy ma również jakieś swoje faworyty, nie zawsze te same, co ja. Osobiście na przykład byłam chyba najbardziej dumna ze zdjęcia kowalika, ale większości ludzi bardziej podobały się inne ujęcia. Hmm, pouczające. Sporo oglądających bawiło się także w odgadywanie gatunków pokazanych na fotografiach.

Kilkoro uczniów wystawiło swoje rysunki. Niektóre naprwdę genialne, trzeba przyznać. Spowodowało to niestety, że wiele osób nie zwróciło uwagi na zdjęcia, gdyż niestety ogólna opinia głosi, że ,,zdjęcie wykonać banalnie, narysować trudno". Nie zgadzam się z tym poglądem, myślę, że z resztą jak znakomita większość fotografów.

Mimo wszystko jestem dość zadowolona z wystawy. No cóż, pierwsze koty za płoty. Teraz pozostaje mi tylko próbować iść krok dalej. Czym on jest - jeszcze nie wiem.

       Oto wystawa. Przepraszam za słabą jakość zdjęcia, ale warunki oświetleniowe na korytarzu...

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Ptasie życie wiosną - film

Początkowo miała być to tylko zrobiona od niechcenia praca na informatykę. Chciałam poprawić ocenę na koniec roku z tego przedmiotu. Nauczycielka wymieniała propozycje takich prac: jakaś grafika, prosta gra komputerowa, film o doświadczeniu chemicznym itd. Film! To było to! Tylko o doświadczeniu chemicznym...? E tam, miałam znacznie lepszy pomysł. Złapałam za aparat, który ma też funkcję kamery... i  tak powstał film ,,Ptasie życie wiosną".
  Termin był gardłowy, więc na kręcenie miałam tylko trzy dni. Bardzo mało, by zebrać materiał choćby na pięciominutówkę. Podczas poszukiwania odpowiednich ujęć, w głowie miałam tylko bardzo ogólny zarys scenariusza, właściwie kręciłam na zasadzie ,,Zobaczę co się uzbiera i coś z tego wyjdzie"
  Wcześniej nie nakręciłam prawie żadnego filmiku o ptakach, więc wszystkie materiały musiałam zebrać teraz. Na szczeście pora był chyba najlepsza z możliwych - późny maj, ptaki żyją pełnią życia, są pięknie wybarwione i koncertują na okrągło, choć część już karmi młode.
   Gdy usiadłam do komputera, montowanie i obróbka filmu trwały kolejny dzień. W końcu, z masy chaotycznych, prawie że niepowiązanych ze sobą ujęć ptaków, udało mi się wyłonić jedną, spójną historię. Życie zwykłego ptaka wiosną.

Niestety, film jest kręcony z ręki, więc obraz nieco lata, ale cóż - nie miałam zupełnie doświadczenia w filmowaniu, poza tym targanie statywu nie jest przyjemne (i nie zawsze można go użyć). Jednak od tego czasu rozpoczęła się moja nowa pasja - filmowanie ptaków i już pracuję nad kolejnym filmem.

Zapraszam do obejrzenia:

 

niedziela, 1 stycznia 2012

Małe pieski na poboczu, czyli o ludzkim okrucieństwie

Dziś trafiłam na pewien film na Youtube. Jest to reklama akcji dotyczącej porzucania psów, zwłaszcza w czasie wakacji:


Bardzo trafnie oddaje sytuację. Właściciel nie ma co zrobić z pieskiem na czas wakacji albo znudził mu się on, to fajt go do lasu. Ten sam problem dotyczy także kotów i wielu innych zwierząt domowych (fretek, świnek morskich, żółwi a nawet rybek, tak, i przypadki wypuszczania piranii do jezior się zdarzały).
 
Pół biedy, jeśli to dorosły zwierzak (chodzi o kota lub psa, pozostałych przypadków w tym wpisie szerzej nie omówię), pozostawiony luzem. Wtedy jakoś sobie poradzi, choć jego los będzie ciężki. Ale niedopuszczalnym bestialstwem jest wyrzucanie maleńkich zwierzęcych dzieci, bądź zwierząt zamkniętych w workach lub przywiązanie czworonogów do drzew. Są one skazane na śmierć z głodu lub zimna, a tylko szczęśliwy traf w postaci odpowiedniego człowieka w odpowiednim czasie może je uratować.

Ponieważ tego typu ogólne informacje można znaleźć na prawie każdym blogu o zwierzętach, nie będę dłużej mówić ogółem, a przejdę do bardzo smutnych historii, związanych z porzucaniem zwierząt, których niestety doświadczyłam osobiście.

Zdarzyło się to w tym roku. Mnie osobiście przy tym nie było, wyjechałam akurat na obóz konny, ale rodzice opowiedzieli mi tą historię.

Pewnego dnia, ktoś porzucił pod nasz dom sukę z maleńkimi szczeniaczkami. Zupełnie nie wiem, jak można zrobić coś takiego! Przecież ona nie mogła nawet poszukać czegoś do jedzenia, bo bałaby się zostawić swe dzieci! Człowiek, który ją porzucił, skazał ją na pewną śmierć. Na szczęście zaopiekowali się nią rodzice. Psia rodzina pojechała do schroniska, gdzie otrzymała profesjonalną opiekę. Może znajdą kiedyś kochającego właściciela, który nigdy nie postąpiłby jak poprzednik?

Druga historia nie ma szczęśliwego zakończenia. Są pierwsze dni września, jeszcze słonecznie, choć już nieco chłodniej. Wtedy właśnie ktoś zostawia pod naszą bramą dwa psie maluszki. Naprawdę maleńkie, kilkudniowe. Ślepe i bezradne. Piszcząc płaczliwie, czołgają się niezradnie po poboczu. Jeden prawie spadł na drogę.
Trzeba im pomóc. Wkładam je do kartonowego pudełka. Zaczynają płakać jeszcze głośniej. Przytuliły się do siebie i drżą z zimna.
Pewnie są głodne. Dostają trochę rozrobionego mleka w proszku, mają problem z wzięciem strzykawki do mordki.
Wezwaliśmy straż miejską. Nie mogą przyjechać, mają jeden samochód, a go zabrano na jakieś pomiary drzew. No tak, drzewa przeciaż umrą, jeśli nie zmierzy się ich natychmiast, nie to, co maleńkie pieski, one poczekają!
W końcu przysyłają weterynarza. Ogląda pieski. W przyszłości byłyby to duże psy, widać po łapach i fałdach na pysku. Ale nie będą. Ich życie zakończy się dziś. Trzeba je bowiem uśpić.
,,Jest dziesięć procent szans, że przeżyją, nawet przy troskliwej opiece" mówi weterynarz. Nikt nie ma czasu się nimi opiekować. Zapewniam, że ja mam czas, ale nie, mówią rodzice, właśnie rozpoczęła się szkoła. Mają rację. A więc lekarz wyjmuje strzykawkę.
Nie chcę na to patrzeć. Oddaję pudełko i oddalam się.
Gdy wracam, jest po wszytskim. Pieski pochowane są już na zwierzęcym cmentarzu pod wiśnią.
I pomyśleć, że gdyby tylko ich właściciel zaczekał tydzień... Można by było wychować maluchy. Gdyby tylko parę dni później...
Szkoda, że najwyraźniej nie obchodził go ich los. Ciekawe, czy zdaje on sobie sprawę, że w sposób pośredni stał się ich mordercą? Tak, to mocne, ale trafne określenie. Bo jak inaczej nazwać kogoś, kto skazał psie maleństwa na straszną śmierć z głodu, zimna lub potrącenia przez samochód?
Na szczęście uniknęły jej. Umarły bezboleśnie i szybko.

Opisane dwa przypadki nie są wyjątkami, porzucenia zwierząt zdarzają się od czasu do czasu na mojej ulicy. Kiedyś facet podjechał ciężarówką i wyrzucił kota. Gdy zwrócono mu uwagę, wziął go z powrotem, ale pewnie cisnął precz gdzieś indziej.

Mój pies też prawdopodobnie został kiedyś porzucony. Na szczęście on znalazł kochający dom u nas, ale mógł podzielić los setek niesczęśliwców błąkających się bezdomnie.

Oto jeszcze inna opowieść. Pewna znajoma, jadąc samochodem, zobaczyła torbę na środku ruchliwego skrzyżowania, a były w niej... maleńkie pieski. I jak tu można usprawiedliwić kogoś, kto je tam zostawił?!

Dlaczego ludzie mogą być zdolni do takich rzeczy?! Co roku na ulicę wyrzuca się setki zwierząt, małych i dużych. Ile z nich przeżywa, a ile ginie?

Podjęłam ten temat, ponieważ mam nadzieję, jeśli ktoś planujący porzucenie psa, przeczyta ten wpis. Może teraz się rozmyśli i zastanowi, czy nie lepiej wywiesić ogłoszenia ,,Oddam w dobra ręce..." lub popytać znajomych.